Jakie mam relacje z host rodziną po 5 latach od wymiany?

28 stycznia 2018


Nadal się do mnie przyznają więc chyba jest okej. Jesteśmy w bardzo dobrym kontakcie i widujemy się tak często jak to możliwe (czyli dość rzadko), ale jak już mamy okazje się spotkać to zawsze dobrze spędzamy czas. Nie wiem o co z tym chodzi, ale nie da się z nimi spędzić czasu inaczej niż dobrze. Mają w sobie jakąś taką magie którą czarują ludzi.

W drodze do nich na święta tłumaczyłam Nickowi „Oni są republikanami, ale nie są rasistami” – Przy obecnej kulturze politycznej w USA łatwo jest paść ofiarą fenomenu, który psychologowie społeczni nazywają „False Polarization” (fałszywa polaryzacja?). Nie chcę robić tego wpisu za bardzo politycznego (dajcie znać jeśli was interesuje jak to z tym Trumpem wszystko się tu lokalnie miewa), ale w skrócie chodzi o to, że kraj jest teraz bardzo widocznie podzielony politycznie. Republikanie i demokraci mają dość kiepskie stosunki i jako że Nick wychował się w rejonie zatoki San Francisco (The Bay Area) i mieszkał w miastach jak SF, Oakland, czy Berkeley które słyną z poglądów bardzo liberalno-demokratycznych, to chciałam go powstrzymać od automatycznego uprzedzenia do nich.

False Polarization to takie cwane uzbrojenie które wszyscy mamy, i dzięki któremu interpretujemy poglądy innych jako bardziej ekstremalne niż w rzeczywistości są, co prowadzi do postrzegania większej separacji grupowej. Wydaje nam się, że bardzo się różnimy, ale w rzeczywistości jest to tylko iluzja i często o wielu tematach mamy podobne opinie. (Polecam być świadomym tego, przydaje się w życiu :P)

Nick poznał już wcześniej obie z moich host sióstr (tutaj macie vloga z zeszłego roku, w którym wszyscy jesteśmy w odwiedzinach u młodszej host siostry Shianny *uprzedzam jest dość cringe worthy*), poznał też moją host mamę, ale nigdy nie miał okazji poznać mojego host taty czy brata, którzy mają bardziej konserwatywne poglądy. Trochę się tym stresowałam, ale jak się okazało niepotrzebnie.

Święta były bardzo udane, Nick oczywiście zakochał się w całej rodzince (w moim host tacie to już szczególnie, jednej nocy nie wiedzieliśmy, gdzie się nagle oboje podziali i po jakimś czasie znalazłam ich obu w garażu, zagadani gorzej niż wszystkie baby na górze). Udało się nam nawet przeprowadzić kilka nieplanowanych dyskusji politycznych, które skończyły się bardzo cywilizowanie.

Moją ulubioną częścią świat (oprócz zwyczajne możliwości zobaczenia się ze wszystkimi), było na pewno popołudnie przed wigilijne, kiedy poszliśmy strzelać. Strzelaliśmy z wiatrówek czy tam dubeltówek—nie znam się—i z pistoletów ręcznych. Moi hości mają dość spory kawałek ziemi oddalony chwile od ich domu, i tam udaliśmy się z… nie mam pojęcia jak to się nazywa… takim urządzeniem, które wystrzeliwuje krążki do góry (oczywiście wszyscy się śmiali jak się spytałam czy są biodegradowalne – jakby co to były), które są obiektem do którego się strzela.

Byłam gotowa na to, żeby pocieszać Nicka, że nic nie szkodzi że nie trafił w żadne krążki, i że wszyscy inni tutaj regularnie chodzą strzelać, ale ku zdziwieniu dosłownie wszystkich, Nick wziął i zestrzelił wszystkie trzy krążki z rzędu. Później trafił jeszcze w dwa z trzech i stał się sensacją. Poznał w te święta dużo ludzi z miasta, w którym spędziłam wymianę, i wszyscy witając się z nim poraz pierwszy mówili mu „słyszałem, że bardzo dobrze strzelasz”.

Powiedziałam to pięć lat temu i powiem to znowu dziś – miałam niezmiernego farta, jeśli chodzi o moich hostów. Z nieznajomych staliśmy się rodziną. Może nie jest to jednak samo szczęście, ale fakt, że moi hości mają ogromne serca, które zawsze są otwarte i gotowe przyjąć i kochać. Ich dom zawsze był pełen ludzi. Jak koleżanka jednej z mojej host sióstr miała problemy rodzinnie, wprowadziła się do nich. Jak brat mojej host mamy wdał się w problemy z prawem, cała jego rodzina wprowadziła się do nich do domu na lata. Byłam tam jeszcze i ja, a przede mną mieszkała z nimi „foster kid” – (byli dla niej taką rodzina zastępczą). Kochają też oni moją mamę i zawsze ją goszczą z otwartymi ramionami tak jak i mnie. (Poznali się pierwszy raz jak moja mama mnie odwiedziła podczas wymiany).

A do OG czytelników bloga, macie tutaj kilka indywidualnych updatów o nich:
- Host mama Tina planuje mieszkać na raty w LA i w Valley Springs (przez prace). Mam nadzieję, że wszystko pójdzie w planach.
- Host tata Jimmy nie chce mieszkać nigdzie na raty więc jestem ciekawa jak to wszystko sobie uzgodnią.
- Host siostra Shianna mieszkała w LA przez ostatnie parę lat, ale właśnie się wyprowadziła w tym miesiącu, bo będzie iść do szkoły jachtowej. Pracowała tutaj w szkole aktorskiej dla dzieci, grała w kilku reklamach i chodziła na studia. Teraz chce poświęcić się podróżom.
- Host siostra Alissa skończyła studia w Boise State, pracowała potem w firmie, która tworzy strony internetowe, ale właśnie wprowadziła się znowu do domu, bo uwaga, również idzie do szkoły jachtowej w Lutym tak jak Shianna. Osobiście uważam to za świetny pomysł. Będą miały okazje zwiedzić świat i jeszcze na tym zarobić pieniądze.
- Host brat Devin pracuje na liniach energetycznych (tych bardzo wysokich, co jest bardzo śmieszne, bo on ma duży lęk wysokości), i mieszka z dziewczyną w Dakocie Północnej.
- Host kuzynka Katelyn mieszka w Virginii z chłopakiem (którego poznała w Meksyku) i uczy się, aby zostać pielęgniarką.
- Host kuzyn Austin skończył już liceum i pracuje w jednym z lokalnych sklepów. Na razie nie wie co ze sobą zrobić. Jak go poznałam to miał 13 lat, a teraz jest dorosłym, naprawdę bardzo dojrzałym chłopakiem (nie mogłam się sama temu nadziwić).
- Host kuzyn Andrew wziął ślub i ma ośmiomiesięcznego dzidziusia. Mieszka z żoną w stanie Oklahoma. 

Jak widzicie wszyscy się porozjeżdżali po kraju, więc naprawdę wspaniale było ich zobaczyć w święta. 


Załączam kilka fotek z grudnia. 
Buziaki dla was wszystkich! 










CZYTAJ DALEJ

Jak dostałam się na #1 publiczny uniwersytet w USA i jak stać mnie na czesne?

21 stycznia 2018


Sięgaj po nieosiągalne

Wyjeżdżając na wymianę po pierwszej klasie liceum nie nastawiałam się na studiowanie w USA. Dużo bardziej prawdopodobne było dla mnie to, że wrócę po dziesięciu miesiącach do Warszawy i może jakimś cudem wymigam się od powtarzania klasy. Wiedziałam, że będę chciała zdawać egzamin GED (który daje to co test maturalny w Polsce, i który jest odpowiednikiem dyplomu zakończenia Amerykańskiego liceum), ale co z nim dalej zrobię nie do końca było dla mnie jasne. Fantazjowałam sobie o wywinięciu się od Polskiej matury i aplikowaniu z nim prosto na UW. Legendy takie krążyły na forach wymieńców, że to możliwe. Swoją drogą legendy są prawdziwe – jeśli chcecie więcej info na ten temat to piszcie.

Oczywiście nie było też tak, że przez myśl ta opcja studiowania w USA mi nie przeszła. Najnaturalniej w świecie wydawało mi się to po prostu nieosiągalnym, naiwnym celem. Nie pomagało też to, że guglowanie jakichkolwiek informacji na ten temat zawsze kończyło się swego rodzaju zawodem. Zawodem spowodowanym przygnębiającymi kosztami Amerykańskich uczelni albo zawodem spowodowanym, co mi się wtedy wydawało, nierealistycznymi wymaganiami.

Sytuacja ma się tak, że aby dostać się na porządny uniwersytet, najlepiej taki z Ligii Bluszczowej, ponieważ te mają największe prywatne fundusze akademickie i tym samym oferują najhojniejsze stypendia, trzeba na to planować lata przed aplikowaniem. Strony typu NaHarvard.pl podają bardzo szczegółowe kalendarium samego procesu aplikacji, ale nie uwzględniają tam czasu uprzedzającego aplikowanie, czyli tego, który liczy się najbardziej.

Mianowicie, aby dostać się do takowej szkoły, nie wystarczą nam fenomenalne oceny. Takie uczelnie dostają setki tysięcy aplikacji od studentów z całego świata, studentów z najwyższymi średnimi z ich liceów—to jest standard. Standardem też są bardzo wysokie wyniki matur (wliczając w to Amerykańskie egzaminy SAT lub ACT). Na czym te szkoły skupiają się najbardziej są różnorakie wybitne osiągnięcia pozaszkolne. Nazywa się to extracurricular activities, i jak sama nazwa wskazuje, Amerykańscy uczniowie są w nie zaangażowani poza programowo.

Często są to sporty (stypendia sportowe to jeszcze inna bajka i często dostaje się je mimo średnich ocean i wyników egzaminów—dajcie znać, jeśli chcecie więcej info na ten temat), partycypacja w różnych klubach szkolnych lub organizacjach, udowodnione umiejętności leaderskie, artystyczne, muzyczne itd – co tylko posłuży im dowodem na studenta wytrwałość, dojrzałość, żarliwość, zawziętość... Dodatkowo, uniwersytety co rok „budują” swoje kampusy przyjętymi studentami—ważne dla nich jest to, co Ci przyjęci uczniowie wniosą sobą na ich uczelnie, czym przyczynią się do tworzenia ich szkoły niejednakowej, rozmaitej, pełnej ludzi z każdego zakątka, z najróżniejszymi umiejętnościami, talentami, przeszłością i planami na przyszłość.

Brzmi jak coś poza Twoimi możliwościami? Też tak myślałam.

Jak nie drzwiami, to oknem

Nie było mowy na to, żebym zaraz po zakończeniu mojej wymiany miała szanse być kandydatką wartą potencjalnej konkurencji. Zwyczajnie nie miałam się czym pochwalić. Oceny leżały (dobrze się uczyłam całe życie, nawet dostałam się do jednego z lepszych liceów w Warszawie, ale jak już się tam znalazłam to skupiałam się bardziej na aspektach towarzyskich, a nie akademickich), miałam zero jakichkolwiek osiągnięć wartych wspomnienia, no i nie wiedziałam do końca co ja w ogóle chcę studiować. Jakim cudem mogłam napisać o tym wiarygodny esej?

Z mojego pierwszego bloga wiecie trochę o tym co postanowiłam zrobić. Zdałam test SAT i ACT z przeciętnymi wynikami. Nie były najgorsze, zrównane były z wynikami niektórych moich rówieśników z Amerykańskiego liceum (co wydawało mi się wtedy ok zważając na to, że połowy testu nie rozumiałam), ale na pewno nie miałam z czym się pchać do ludzi.

Mimo tęsknoty za domem, przyjaciółmi i poczuciu, że zostawiłam w Polsce miłość mojego życia– postanowiłam, że jak nie drzwiami, to wlezę do któregoś z tych dobrych uniwersytetów oknem.

Tutaj chciałam serdecznie pozdrowić moją byłą Panią od angielskiego, Elwirę, która nie tylko przygotowała mnie najbardziej jak mogła na to co na mnie czekało w tym kraju językowo, ale także tak, no, życiowo. Dobrze Pani wie, że nieraz ostatnią rzeczą, którą chciałam robić o 19 wieczorem to było iść na nasze lekcje, ale za to jakie one miały na mnie niewyobrażalnie motywujący wpływ, będę Pani wdzięczna zawsze. Nikt mi tak prosto z mostu nie wykładał na stół realiów tego naszego świata jak Pani. Czasem trudne to było do strawienia jako dziecko, ale bardzo doceniam to teraz jako dorosła kobieta (albo trochę starsze dziecko). A wszystkim wam tutaj życzę abyście również doceniali i brali do serca rady ludzi, którzy was stawiają do pionu i ofiarują konstruktywną krytykę. Te rady są często najważniejszymi lekcjami życia. Tymi, które pomagają nam zrozumieć nasze cele i motywują do ich dążenia.

OK WRACAJĄC DO TEMU,

Postanowiłam pójść do Community College’u i stamtąd przenieść się do uniwersytetu. Community College są średnio ponad trzy razy tańsze niż Amerykańskie uniwersytety (więcej o nich możecie poczytać na moim starym blogu). Jako że wymianę spędziłam w Kalifornii i nie wyobrażałam sobie, że w jakimkolwiek innym stanie będzie mi się podobać bardziej niż w tym, bardzo zależało mi by kontynuować naukę właśnie tutaj. Po dogłębnym dociekaniu, zainteresowałam się trzema szkołami: UC Berkeley, UCLA i Stanford. Oczywiście jako realistka, mierzyłam się z faktem, że te szkoły mają bardzo niski procent akceptacji więc planowałam aplikować również do innych szkół, w stanie i poza stanem. Nie będę się rozpisywać ze szczegółami o tym jak wygląda nauka w community college’u bo i tak piszę wam tu już opowiadanie, ale w skrócie: aby przenieść się z community college do publicznego uniwersytetu jak UCLA czy UC Berkeley, trzeba otrzymać 60 unitów. Co znaczy tyle co po prostu „zdać” połowę studiów. Jeśli chodzi o przeniesienie się do prywatnych szkół takich jak Stanford czy do szkół Ligi Bluszczowej, wymagania różnią się od szkoły. Transfer z CC (community college) do UC (University of California-mają jeszcze 7 innych kampusów poza UCLA I UC Berkeley), ma dużo korzyści. Tutaj załączam link do filmu na YT w którym dokładnie wyjaśniam korzyści, i dokładnie opisuje proces aplikacji do UC.

To, że zdecydowałam się pójść tą drogą dało mi okazje na to, żeby się „wykazać”: dostać dobre oceny, zaangażować się poza lekcyjnie, upewnić się co chcę studiować, popracować – dosłownie, ale i symbolicznie —nad sobą. Dałam sobie szanse na to, żeby „stać się wartą przyjęcia”. Na filmie na YT możecie zajrzeć do mojej aplikacji i co dokładnie zrobiłam.

Ostatecznie z tych trzech wcześniej wymienionych szkół, zaaplikowałam do UC Berkeley i UCLA. Dostałam się do obu. Obecnie remisują ze sobą na pierwszym miejscu w rankingu najlepszych publicznych uniwersytetów USA, a nawet świata. O Stanford się nie starałam. Czasem myślę, że mogłam spróbować, ale jednocześnie jestem bardzo zadowolona, że zdecydowałam się iść do UCLA. Tak naprawdę o tej szkole marzyłam od samego początku, no i kto by zaprzepaścił okazje na mieszkanie w Los Angeles.

Wujek Jack

Teraz pora wam opowiedzieć o tym, kto mi płaci za te studia. Moje czesne za community college były opłacane przez moją mamę i dziadka, za co jestem im NIESKOŃCZENIE wdzięczna. Byli i są też oni dla mnie największą inspiracją i wsparciem.

Za mieszkanie, jedzenie, i inne opłaty po jakimś czasie udało mi się samej móc płacić. Pracowałam w bibliotece mojej szkoły. Na wizie studenckiej F-1 można pracować tylko na kampusie, a biblioteka była idealnym na to miejscem; często mogłam się tam uczyć podczas pracy albo odrabiać jakieś lekcje jak było mniej ludzi.

UCLA to już inna bajka finansowa. Mojej rodziny nie stać by było pokryć czesne, a i mi ciężko by było zarobić wystarczająco dużo, aby opłacić czynsz za moje jednopokojowe mieszkanie, wyżywienie, i inne rachunki. Oboje z Nickiem musielibyśmy naprawdę dużo pracować. Oczywiście jak nie macie dwóch zwierząt i jesteście sami to możecie mieszkać w akademikach (niestety też nie należą do najtańszych), lub dzielić pokój w mieszkaniu z innymi ludźmi ze szkoły. (Przez cały czas jak chodziłam do Cabrillo to dzieliłam dom z trzema innymi osobami w naprawdę rozsądnej cenie).

Z pomocą wkroczył tutaj wujek Jacka dokładniej fundacja, którą ufundował przed swoją śmiercią.

Jack Kent Cooke Foundation to jedyna taka fundacja w USA, która oferuje prywatne stypendia naukowe dla studentów z całego świata. Nie trzeba być obywatelem, nie trzeba nawet legalnie przebywać w USA. Dla nich liczy się tylko student. Poza stypendiami oferują oni również bardzo wiele innych dofinansowań dla szkół i organizacji, ale was najbardziej zainteresowałyby te dwa stypendia:

College Scholarship – stypendium wartości 40 tysięcy dolarów (nie zawsze aż tyle potrzeba i nie dają Ci więcej niż potrzebujesz), które otrzymuje się co rok przez wszystkie lata spędzone na uniwersytecie. Aplikuje się na to stypendium w ostatniej klasie liceum jako senior.
UndergraduateTransfer Scholarship – stypendium dla studentów obecnie uczęszczających do community college’ów, którzy chcą się przenieść na uniwersytet. Tu również oferują 40 tysięcy dolarów rocznie max na trzy lata po transferze (ja jestem na tym stypendium). Pieniądze są wysyłane bezpośrednio do szkół, a szkoła Ci później przelewa pieniądze „na życie” – nowego laptopa, na czynsz, jedzenie itp.

Fundacja wybiera około 40 studentów rocznie którym oferują College Scholarship i około 45 studentów którym oferują Undergraduate Transfer Scholarship. Dodatkowo, jeśli było się wybranym jako stypendysta któregoś z tych programów to ma się również szansę dostać stypendium na dalszą edukację: szkoły magisterskie, doktoranckie, medyczne itd.

Naprawdę z całego serca polecam wam abyście zapoznali się z tą fundacją, ponieważ zmieniła ona moje życie i może zmienić również i Twoje. Bycie finalistą któregoś z tych stypendiów jest jak wygranie w totolotka, a nawet lepiej. Nie tylko odciążają Cię finansowo, ale stajesz się też częścią wielkiej rodziny. Co roku fundują finalistom lot i cały pobyt na Scholars Weekend w Virginii, gdzie na cztery dni zlatują się stypendyści wszystkich programów, absolwenci stypendium (nazywają nas wszystkich cookie cousins), pracownicy fundacji i wszyscy zaangażowani. Dają nam szanse się poznać i stworzyć więzi na lata. Są przeprowadzane warsztaty, spotkania z różnymi ludźmi, jest bankiet, pokaz talentów (niesamowicie utalentowani tam byli niektórzy, oglądałam i zastanawiałam się co ja tam robie), a w nocy oczywiście wszyscy imprezują. Tegoroczny scholars weekend był jednym z najlepszych wspomnień całego mojego życia, a z moimi cookie cousins jestem w stałym kontakcie. Kochamy i wpieramy się jak prawdziwi kuzyni.

Aplikacja na te stypendia jest dość długa, wymaga dużo pracy i listów rekomendacyjnych, więc jeśli jesteście zainteresowani aplikacją to polecam wam zacząć nad nią pracować wcześnie. Jeśli macie jakieś pytania to proszę piszcie. Ja staram się wszystkim pomagać jak tylko mogę przy tej aplikacji bo wiem jakie oferuje niewyobrażalne korzyści. Mogę też dać wam namiary na kuzynów którzy obecnie studiują albo studiowali w szkołach, którymi jesteście zainteresowani. Wiele z nich jest właśnie w szkołach Ligii Bluszczowej i wielu dostało się tam jako transferzy.

Kończę już czwartą stronę w Wordzie więc chyba pora na koniec tego wpisu. Mam nadzieje, że wam pomogłam i czekam na wiadomości od was. Jeśli chcecie dostawać powiadomienia o nowych postach to klikajcie na „subskrybuj” na górze bloga. Możecie mnie też dodać na Instagramie (szafii) lub/i snapie (szafranpatrycja) na dzienne dawki MNIE.


Buziaki i powodzenia!






CZYTAJ DALEJ