Sięgaj po nieosiągalne
Wyjeżdżając na wymianę po pierwszej klasie liceum nie nastawiałam się na
studiowanie w USA. Dużo bardziej prawdopodobne było dla mnie to, że wrócę po
dziesięciu miesiącach do Warszawy i może jakimś cudem wymigam się od
powtarzania klasy. Wiedziałam, że będę chciała zdawać egzamin GED (który
daje to co test maturalny w Polsce, i który jest odpowiednikiem dyplomu
zakończenia Amerykańskiego liceum), ale co z nim dalej zrobię nie do końca było
dla mnie jasne. Fantazjowałam sobie o wywinięciu się od Polskiej matury i aplikowaniu
z nim prosto na UW. Legendy takie krążyły na forach wymieńców, że to możliwe. Swoją
drogą legendy są prawdziwe – jeśli chcecie więcej info na ten temat to piszcie.
Oczywiście nie było też tak, że przez myśl ta opcja studiowania w USA mi
nie przeszła. Najnaturalniej w świecie wydawało mi się to po prostu
nieosiągalnym, naiwnym celem. Nie pomagało też to, że guglowanie jakichkolwiek
informacji na ten temat zawsze kończyło się swego rodzaju zawodem. Zawodem
spowodowanym przygnębiającymi kosztami Amerykańskich uczelni albo zawodem
spowodowanym, co mi się wtedy wydawało, nierealistycznymi wymaganiami.
Sytuacja ma się tak, że aby dostać się na porządny uniwersytet, najlepiej
taki z Ligii Bluszczowej, ponieważ te mają największe prywatne fundusze
akademickie i tym samym oferują najhojniejsze stypendia, trzeba na to planować
lata przed aplikowaniem. Strony typu NaHarvard.pl podają bardzo
szczegółowe kalendarium samego procesu aplikacji, ale nie uwzględniają tam czasu
uprzedzającego aplikowanie, czyli tego, który liczy się najbardziej.
Mianowicie, aby dostać się do takowej szkoły, nie wystarczą nam fenomenalne
oceny. Takie uczelnie dostają setki tysięcy aplikacji od studentów z całego
świata, studentów z najwyższymi średnimi z ich liceów—to jest standard. Standardem
też są bardzo wysokie wyniki matur (wliczając w to Amerykańskie egzaminy SAT
lub ACT). Na czym te szkoły skupiają się najbardziej są różnorakie
wybitne osiągnięcia pozaszkolne. Nazywa się to extracurricular activities,
i jak sama nazwa wskazuje, Amerykańscy uczniowie są w nie zaangażowani poza
programowo.
Często są to sporty (stypendia sportowe to jeszcze inna bajka i często
dostaje się je mimo średnich ocean i wyników egzaminów—dajcie znać, jeśli
chcecie więcej info na ten temat), partycypacja w różnych klubach szkolnych lub
organizacjach, udowodnione umiejętności leaderskie, artystyczne, muzyczne itd –
co tylko posłuży im dowodem na studenta wytrwałość, dojrzałość, żarliwość, zawziętość...
Dodatkowo, uniwersytety co rok „budują” swoje kampusy przyjętymi studentami—ważne
dla nich jest to, co Ci przyjęci uczniowie wniosą sobą na ich uczelnie, czym
przyczynią się do tworzenia ich szkoły niejednakowej, rozmaitej, pełnej ludzi z
każdego zakątka, z najróżniejszymi umiejętnościami, talentami, przeszłością i
planami na przyszłość.
Brzmi jak coś poza Twoimi możliwościami? Też tak myślałam.
Jak nie drzwiami, to oknem
Nie było mowy na
to, żebym zaraz po zakończeniu mojej wymiany miała szanse być kandydatką wartą potencjalnej
konkurencji. Zwyczajnie nie miałam się czym pochwalić. Oceny leżały (dobrze się
uczyłam całe życie, nawet dostałam się do jednego z lepszych liceów w Warszawie,
ale jak już się tam znalazłam to skupiałam się bardziej na aspektach
towarzyskich, a nie akademickich), miałam zero jakichkolwiek osiągnięć wartych wspomnienia,
no i nie wiedziałam do końca co ja w ogóle chcę studiować. Jakim cudem mogłam
napisać o tym wiarygodny esej?
Z mojego pierwszego bloga wiecie trochę o tym co postanowiłam zrobić. Zdałam
test SAT i ACT z przeciętnymi wynikami. Nie były najgorsze, zrównane były z
wynikami niektórych moich rówieśników z Amerykańskiego liceum (co wydawało mi
się wtedy ok zważając na to, że połowy testu nie rozumiałam), ale na pewno nie
miałam z czym się pchać do ludzi.
Mimo tęsknoty za
domem, przyjaciółmi i poczuciu, że zostawiłam w Polsce miłość mojego życia–
postanowiłam, że jak nie drzwiami, to wlezę do któregoś z tych dobrych
uniwersytetów oknem.
Tutaj chciałam
serdecznie pozdrowić moją byłą Panią od angielskiego, Elwirę, która nie tylko
przygotowała mnie najbardziej jak mogła na to co na mnie czekało w tym kraju
językowo, ale także tak, no, życiowo. Dobrze Pani wie, że nieraz ostatnią rzeczą,
którą chciałam robić o 19 wieczorem to było iść na nasze lekcje, ale za to jakie
one miały na mnie niewyobrażalnie motywujący wpływ, będę Pani wdzięczna zawsze.
Nikt mi tak prosto z mostu nie wykładał na stół realiów tego naszego świata jak
Pani. Czasem trudne to było do strawienia jako dziecko, ale bardzo doceniam to
teraz jako dorosła kobieta (albo trochę starsze dziecko). A wszystkim wam tutaj
życzę abyście również doceniali i brali do serca rady ludzi, którzy was
stawiają do pionu i ofiarują konstruktywną krytykę. Te rady są często najważniejszymi
lekcjami życia. Tymi, które pomagają nam zrozumieć nasze cele i motywują do ich
dążenia.
OK WRACAJĄC DO
TEMU,
Postanowiłam
pójść do Community College’u i stamtąd przenieść się do uniwersytetu. Community
College są średnio ponad trzy razy tańsze niż Amerykańskie uniwersytety (więcej
o nich możecie poczytać na moim starym blogu). Jako że wymianę spędziłam w
Kalifornii i nie wyobrażałam sobie, że w jakimkolwiek innym stanie będzie mi
się podobać bardziej niż w tym, bardzo zależało mi by kontynuować naukę właśnie
tutaj. Po dogłębnym dociekaniu, zainteresowałam się trzema szkołami: UC
Berkeley, UCLA i Stanford. Oczywiście jako realistka, mierzyłam się z faktem,
że te szkoły mają bardzo niski procent akceptacji więc planowałam aplikować
również do innych szkół, w stanie i poza stanem. Nie będę się rozpisywać ze szczegółami
o tym jak wygląda nauka w community college’u bo i tak piszę wam tu już
opowiadanie, ale w skrócie: aby przenieść się z community college do
publicznego uniwersytetu jak UCLA czy UC Berkeley, trzeba otrzymać 60 unitów.
Co znaczy tyle co po prostu „zdać” połowę studiów. Jeśli chodzi o przeniesienie
się do prywatnych szkół takich jak Stanford czy do szkół Ligi Bluszczowej,
wymagania różnią się od szkoły. Transfer z CC (community college) do UC (University
of California-mają jeszcze 7 innych kampusów poza UCLA I UC Berkeley), ma dużo
korzyści. Tutaj załączam link do filmu na YT w którym dokładnie wyjaśniam
korzyści, i dokładnie opisuje proces aplikacji do UC.
To, że
zdecydowałam się pójść tą drogą dało mi okazje na to, żeby się „wykazać”: dostać
dobre oceny, zaangażować się poza lekcyjnie, upewnić się co chcę studiować,
popracować – dosłownie, ale i symbolicznie —nad sobą. Dałam sobie szanse na to,
żeby „stać się wartą przyjęcia”. Na filmie na YT możecie zajrzeć do mojej
aplikacji i co dokładnie zrobiłam.
Ostatecznie z tych trzech wcześniej wymienionych szkół, zaaplikowałam do UC
Berkeley i UCLA. Dostałam się do obu. Obecnie remisują ze sobą na pierwszym
miejscu w rankingu najlepszych publicznych uniwersytetów USA, a nawet świata. O
Stanford się nie starałam. Czasem myślę, że mogłam spróbować, ale jednocześnie
jestem bardzo zadowolona, że zdecydowałam się iść do UCLA. Tak naprawdę o tej
szkole marzyłam od samego początku, no i kto by zaprzepaścił okazje na
mieszkanie w Los Angeles.
Wujek Jack
Teraz pora wam opowiedzieć o tym, kto mi płaci za te studia. Moje czesne za
community college były opłacane przez moją mamę i dziadka, za co jestem im NIESKOŃCZENIE
wdzięczna. Byli i są też oni dla mnie największą inspiracją i wsparciem.
Za mieszkanie, jedzenie, i inne opłaty po jakimś czasie udało mi się samej
móc płacić. Pracowałam w bibliotece mojej szkoły. Na wizie studenckiej F-1
można pracować tylko na kampusie, a biblioteka była idealnym na to miejscem; często
mogłam się tam uczyć podczas pracy albo odrabiać jakieś lekcje jak było mniej
ludzi.
UCLA to już inna bajka finansowa. Mojej rodziny nie stać by było pokryć
czesne, a i mi ciężko by było zarobić wystarczająco dużo, aby opłacić czynsz za
moje jednopokojowe mieszkanie, wyżywienie, i inne rachunki. Oboje z Nickiem
musielibyśmy naprawdę dużo pracować. Oczywiście jak nie macie dwóch zwierząt i
jesteście sami to możecie mieszkać w akademikach (niestety też nie należą do
najtańszych), lub dzielić pokój w mieszkaniu z innymi ludźmi ze szkoły. (Przez
cały czas jak chodziłam do Cabrillo to dzieliłam dom z trzema innymi osobami w
naprawdę rozsądnej cenie).
Z pomocą wkroczył tutaj wujek Jack, a dokładniej fundacja, którą ufundował przed swoją śmiercią.
Jack Kent Cooke
Foundation to jedyna taka fundacja w USA, która oferuje prywatne stypendia
naukowe dla studentów z całego świata. Nie trzeba być obywatelem, nie trzeba nawet
legalnie przebywać w USA. Dla nich liczy się tylko student. Poza stypendiami
oferują oni również bardzo wiele innych dofinansowań dla szkół i
organizacji, ale was najbardziej zainteresowałyby te dwa stypendia:
College Scholarship – stypendium wartości 40 tysięcy dolarów (nie zawsze aż tyle potrzeba i nie dają Ci więcej niż potrzebujesz), które otrzymuje się co rok przez wszystkie lata spędzone na uniwersytecie. Aplikuje się na to stypendium w ostatniej klasie liceum jako senior.
UndergraduateTransfer Scholarship – stypendium
dla studentów obecnie uczęszczających do community college’ów, którzy chcą się
przenieść na uniwersytet. Tu również oferują 40 tysięcy dolarów rocznie max na
trzy lata po transferze (ja jestem na tym stypendium). Pieniądze są wysyłane
bezpośrednio do szkół, a szkoła Ci później przelewa pieniądze „na życie” –
nowego laptopa, na czynsz, jedzenie itp.
Fundacja wybiera około
40 studentów rocznie którym oferują College Scholarship i około 45 studentów
którym oferują Undergraduate Transfer Scholarship. Dodatkowo, jeśli było się
wybranym jako stypendysta któregoś z tych programów to ma się również szansę
dostać stypendium na dalszą edukację: szkoły magisterskie, doktoranckie,
medyczne itd.
Naprawdę z całego
serca polecam wam abyście zapoznali się z tą fundacją, ponieważ zmieniła ona
moje życie i może zmienić również i Twoje. Bycie finalistą któregoś z tych stypendiów
jest jak wygranie w totolotka, a nawet lepiej. Nie tylko odciążają Cię
finansowo, ale stajesz się też częścią wielkiej rodziny. Co roku fundują finalistom
lot i cały pobyt na Scholars Weekend w Virginii, gdzie na cztery dni zlatują
się stypendyści wszystkich programów, absolwenci stypendium (nazywają nas wszystkich
cookie cousins), pracownicy fundacji i wszyscy zaangażowani. Dają nam szanse
się poznać i stworzyć więzi na lata. Są przeprowadzane warsztaty, spotkania z różnymi
ludźmi, jest bankiet, pokaz talentów (niesamowicie utalentowani tam byli
niektórzy, oglądałam i zastanawiałam się co ja tam robie), a w nocy oczywiście
wszyscy imprezują. Tegoroczny scholars weekend był jednym z najlepszych
wspomnień całego mojego życia, a z moimi cookie cousins jestem w stałym
kontakcie. Kochamy i wpieramy się jak prawdziwi kuzyni.
Aplikacja na te
stypendia jest dość długa, wymaga dużo pracy i listów rekomendacyjnych, więc
jeśli jesteście zainteresowani aplikacją to polecam wam zacząć nad nią pracować
wcześnie. Jeśli macie jakieś pytania to proszę piszcie. Ja staram się wszystkim
pomagać jak tylko mogę przy tej aplikacji bo wiem jakie oferuje niewyobrażalne
korzyści. Mogę też dać wam namiary na kuzynów którzy obecnie studiują albo studiowali
w szkołach, którymi jesteście zainteresowani. Wiele z nich jest właśnie w
szkołach Ligii Bluszczowej i wielu dostało się tam jako transferzy.
Kończę już
czwartą stronę w Wordzie więc chyba pora na koniec tego wpisu. Mam nadzieje, że
wam pomogłam i czekam na wiadomości od was. Jeśli chcecie dostawać
powiadomienia o nowych postach to klikajcie na „subskrybuj” na górze bloga.
Możecie mnie też dodać na Instagramie (szafii) lub/i snapie (szafranpatrycja)
na dzienne dawki MNIE.
Hej, zaczęłam 'obserwować Cię' jeszcze przed Twoim wyjazdem na wymianę! i ostatnio zastanawiałam się, czy utrzymujesz kontakt ze swoją host rodziną?
OdpowiedzUsuńStrasznie się cieszę, gdy patrzę jak daleko zaszłaś i ile marzeń udaje Ci się spełniać! Gratuluje
Bardzo mi miło ❤️ Z host rodziną utrzymuje nadal bardzo dobry kontakt. Byłam nawet u nich na święta w tym roku. Dodam jakiś wpis z nimi może żebyście zobaczyli co tam u nich haha! No i dziękuję bardzo, buziaki!!!
UsuńPatrycja, DZIĘKUJĘ za ten wpis!! Ja planuję podonną drogę - CC, a następnie uniwersytet na Florydzie, ale to dopiero, gdy Russ odejdzie z armii (na naukę nigdy nie jest za późno, a studia w tej chwili odpadają - i tak mam dość nawet najkrótszej rozłąki). Żałuję że po mojej wymianie nie zostałam w USA, a z drugiej strony mam wrażenie, że wtedy nie byłam na to gotowa i tak musiało być. Jesteś inspiracją do działania i czekam na kolejne notki! Też się zastanawiam, co tam słychać u Twoich hostów :). Pozdrawiam! Jessica
OdpowiedzUsuńJessica, pisz do mnie jak ten czas już dla Ciebie nadejdzie ❤️ Wychodzę z tego samego założenia jeśli chodzi o naukę. Pracować będziemy całe życie więc tak naprawdę ile i kiedy będziemy studiować nie ma znaczenia :)
UsuńPatrycja, a masz kogoś kto może studiuje na Fordham?
OdpowiedzUsuńOsobiście nikogo nie poznałam, ale mogę poszukać jeśli Ci zależy. Dam znać
UsuńMam bardzo ważne pytanie. Wyjechałam na wymianę po 3 klasie gimnazjum, co oznacza, że jestem za młoda na pisanie SAT. Jestem w ostatniej klasie, czyli będę próbowała dostać High School Diploma. Czy jest jakiś sposób, żeby dostać się na studia bez SAT?
OdpowiedzUsuńNie spotkałam się jeszcze z tym, żeby ktoś był za młody na pisanie SAT. Nie ma żadnych restrykcji wiekowych. Jedyne co to jak masz mniej niż 12 lat to możesz się tylko rejestrować pocztą, dopiero od 13 lat można internetowo. Zgaduje jednak, że masz więcej niż 12 lat :D Skąd masz takie info? Bez zdawania SAT lub ACT można jedynie iść do community college'u, do żadnego uniwersytetu nie.
UsuńOjeju dziewczyno jesteś dla mnie mega podporą, w sierpniu wyjeżdżam do Stanów na roczną wymianę i bardzo intensywnie myślę o GED, natomiast nie wiem jeszcze w jakim stanie wyląduję i chyba najbardziej stresuje mnie fakt, że mogę nie mieć możliwości go zdawać. :(
OdpowiedzUsuńhttps://www.youtube.com/channel/UCn9TXyYjfHGb4ZQLjs9hqAQ?view_as=subscriber
Wyjazd zagranicę na studia to naprawdę ogromne wyzwanie. Podziwiam! Ja jednak pozostanę w kraju i tu będę zdobywać wykształcenie :)
OdpowiedzUsuń